czwartek, 29 sierpnia 2013

Denko wakacyjne cz.1

Wakacje dobiegły końca, więc pora na denko... a raczej na część pierwszą serii denkowej, którą mam w planach. Dziś przedstawiam zużycia belgijskie, czyli efekt mojej półtoramiesięcznej bytności u TŻa w Antwerpii ;) W następnym poście (postach?) postaram się pokazać rzeczy, które unicestwiłam jeszcze w czerwcu w Polsce, a także trochę wyrzutków, będących efektem małej inwentaryzacji kosmetycznej, którą właśnie kończę :D Niemniej, przejdźmy do konkretów.



Fa, Antyperspirant w sprayu Sport Double Power (mini) - dezodorant jakich wiele, po prostu nic specjalnego. U mnie sobie poradził, aczkolwiek nie mam problemów z poceniem. Na dość duży minus wydajność (choć może to tylko takie moje wrażenie spotęgowane przez minione upały?).


Yves Rocher, Roślinna pielęgnacja włosów, Odżywka odbudowująca - po raz kolejny... dalej się lubimy ;)


The Body Shop, Hemp Hand Protector - początkowo uwielbiałam ten produkt, z biegiem czasu zaczęłam mieć go dość. Mniej więcej po roku średnio regularnego stosowania znienawidziłam jego zapach, dodatkowo odnotowałam słabsze wchłanianie - jakby nagle moja skóra odmówiła przyjmowania tego całkiem tłustawego specyfiku. Na bank już do niego nie wrócę.


L`Occitane, Pivoine Flora, Krem do rąk - niby ładny, ale dla mnie zbyt duszący zapach, dobre wchanianie, średnie nawilżenie. Cena na minus. Raczej nie mój typ.

L`Occitane, Cherry Blossom, Krem do rąk - pod względem zapachu mój faworyt z L'Occtaine. Podobnie jak krem powyżej - dobrze się wchłania, ale odstrasza ceną. Nawilża dość dobrze, ale krótkotrwale... Na pełnowymiarowy kosmetyk raczej się nie skuszę.


Rimmel, Lash Accelerator Mascara - nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Kompletna pomyłka jak dla mnie - nie odnotowałam  porządnego podkreślenia rzęs, za to piękne pajęcze nóżki.. Nie polubiłam szczoteczki, nie polubiłam opakowania, które nie dość, że zbyt ładne nie jest, to jeszcze straszliwie się wyciera i wygląda mało estetycznie. Nigdy więcej.


Celia, Tusz do rzęs w tubce - ciekawy gadżet, wart wypróbowania, zwł. ze względu na cenę i niecodzienną formę. W połączeniu z porządną szczoteczką daje przyzwoity efekt, choć lubi się z lekka osypywać pod koniec dnia. Dość szybko zaczyna zasychać, więc sprawdzi się raczej jako koło ratunkowe w kiepskiej (acz krótkotrwałej) sytuacji finansowej, niż produkt do regularnego stosowania.


Yves Rocher, Retropical, Szampon-żel pod prysznic (mini)- małą, 50ml buteleczkę dostałam przy okazji jakiś zakupów. Zakochałam się w opakowaniu (ta seria ma naprawdę śliczną szatę graficzną!), ale zapach z butelki mnie nie zachwycił. Doznałam przez to mini szoku pod prysznicem - owocowa, przyjemna nuta nagle wyszła na pierwszy plan i została na dłuższą chwilę na mojej skórze :) Sam żel pienił się "tak sobie", nie wysuszał, był średnio wydajny. Ogólnie mimo wszystko oceniam go dość pozytywnie, ale raczej nie spotkamy się więcej, choćby ze względu na to, że pochodzi z limitowanki.


Yves Rocher, Delikatnie brązujące mleczko do ciała- świetne mleczko, dające bardzo subtelny efekt. Nie musimy obawiać się plam, zapach jest przyjemny, nawilżenie całkiem dobre, na minus jedynie kiepska wydajność. Niemniej zdecydowanie bardziej udany produkt, niż mgiełka z tej samej linii.


Kolastyna, Przyspieszacz opalania - dostałam go w gratisie, a zużyłam, jako zwykłe, nawilżające mazidło do ciała. Na plus konsystencja, dość neutralny zapach, miękka tubka, pozwalająca wycisnąć produkt do ostatniej kropelki ;) Nawilżał tak sobie, ale w sumie nie taka jego rola... Nie powrócę, bo zwyczajnie się nie opalam, więc byłoby to bez sensu.


Head & Shoulders, Szampon przeciwłupieżowy z odżywką 2w1 (mini) - ze względu na nieciekawy skład, podchodziłam do tego szamponu, jak do jeża, ba! rozważałam wręcz wyrzucenie go. Spróbowałam w końcu i... zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Ładny zapach, dobra wydajność, nieźle wyglądające, miękkie włosy. Co do usuwania łupieżu nie wypowiem się, bo problemu z tym nie mam. Niestety, bez dodatkowej odżywki się nie obeszło... ;)


Lush, Fairtrade Honey (próbka) - jeśli ktoś uwielbia zapach miodu, to ten szampon jest dla niego. Produkt dobrze się pieni, porządnie oczyszcza (włosy po nim skrzypią), ma ciekawy skład. Niestety więcej powiedzieć nie mogę - próbka wystarczyła jedynie na jedno użycie :/ 


Yves Rocher, Plaisirs Nature, Mydło Dzika jeżyna - fajny zapach, przyjemna, kremowa konsystencja, ale równocześnie średnia wydajność, nieporęczny kształt i dziwaczne uczucie pozostające na ciele po użyciu tego produktu (jakby skrzypienie? ale nie takie fajne, jak po porządnym czyściku, ale właśnie ciężkie do sprecyzowania, niezbyt miłe). Cena nie najgorsza, więc możliwe, że kiedyś znów wrzucę do koszyka - jednak w innej wersji zapachowej (btw. oczywiście zapomniałam zrobić zdjęcie tego mydełka..).

Yves Rocher, Comme une Evidence Homme EDT - przyjemny, choć mało zaskakujący męski zapach. S. stwierdził, że całkiem ok, więc może trzeba pomyśleć nad jakimś prezentem... ;)

Pat&Rub, Balsam do rąk rewitalizujący (próbka) - wystarczyła jedna pięknie pachnąca saszetka i produkt ten wskoczył na pierwsze miejsce mojej zakupowej chciej-listy. Niechaj się tylko uporam z posiadanymi już kremami do dłoni...

Oceanic, AA Skuteczna Pielęgnacja, Maseczka błyskawicznie nawilżająca - po prostu: nic specjalnego, nawilżenie na poziomie dobrego kremu do twarzy i tyle.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Zabij pory, czyli Bioderma Pore Refiner

Nie przepadam na ogół za kosmetykami aptecznymi. Po pierwsze nie mam zbyt problematycznej, wymagającej ich używania skóry, po drugie nierzadko odstraszają mnie one ceną/dziwnie wyglądającym składem. Jest jednak jeden wyjątek.

Bioderma, Sebium Pore Refiner


Produkt od Biodermy stosuję od około 2 lat z przerwami. W międzyczasie wykończyłam 3 opakowania, więc najwyższa pora się wypowiedzieć. Przede wszystkim, bez zbędnego owijania w bawełnę - jest to najlepszy znany mi produkt, jeśli chodzi o matowienie i ściąganie porów - efekt jest widoczny zaraz po nałożeniu i trwa sobie radośnie przez kilka godzin, dzięki czemu ten krem sprawdza się świetnie w gorące, bezmakijażowe dni. Z makijażem zresztą też dobrze współpracuje, nic się na nim nie roluje, nie waży. Nie wysusza, jest dość wydajny (zwł. przy stosowaniu jedynie na strefę T), jego cena utrzymana jest w granicach przyzwoitości (przy czym warto się pomęczyć i dobrze poszukać, bo rozbieżności np. między SuperPharm, a małymi aptekami potrafią być ogromne ;).


Ma niestety dwie duże wady - po pierwsze zmienia wygląd cery tylko doraźnie. Przed aplikacją pory są jak były, a my świecimy się jak zawsze, nie jestem więc pewna, czy można o nim mówić, jako o kosmetyku pielęgnacyjnym. Po drugie - konieczne w stosowaniu tego specyfiku są przerwy, cera jakby uodparnia się na jego działanie i po jakimś czasie nie jest już tak spektakularne jak na początku.


Podsumowując, muszę stwierdzić, że bardzo lubiłam się z tym kremem, ale nie wiem, czy jeszcze do niego wrócę - przy okazji 26 roku życia, moja skóra uspokoiła się już na tyle, że zwykły puder matujący rozwiązuje sprawę błyszczenia, więc nie mam potrzeby aplikowania niczego więcej poza najnormalniejszym kremem na dzień. Niemniej, gdyby ktoś był zainteresowany, polecam wypróbować :)

Moja ocena: 4,5/5

niedziela, 18 sierpnia 2013

Rossmannowski "masthaw" wakacyjny

Długi weekend zbliża się ku końcowi, podobnie zresztą rzecz się ma z moimi wakacjami... Niemniej chciałabym dziś w kilku słowach napisać o kosmetyku ratującym mnie z opresji, gdy jest naprawdę ciepło, a ja mam akurat ochotę na bieganie w przewiewnej sukience.

Rossmann, Babydream, Puder


Jak na rossmannowskie produkty przystało - jest tani i łatwo dostępny. Przy okazji też wydajny, przyjemnie (dzieciaczkowo ;)) pachnący, o średnio pięknym, ale całkiem praktycznym opakowaniu.


Jako produkt przeznaczony dla dzieci, raczej nie zrobi nam krzywdy, ma ładny skład, świetnie spisuje się w przypadku wszelakich podrażnień, odparzeń, nadmiernej potliwości. Z innych recenzji wiem, że można go stosować również w roli suchego szamponu lub pudru matującego, chociaż przyznaję, że sama żadnego z tych sposobów nie sprawdzałam ;)
Polecam z całego serduszka!


Moja ocena: 5/5

wtorek, 13 sierpnia 2013

Mgiełka opalająca z Yves Rocher

Lato, latem, opalenizna - opalenizną, a ja tymczasem fanką leżenia na słońcu nigdy nie byłam i raczej już nie będę. Tymczasem, po ukończeniu 26 roku życia z niewiadomych przyczyn zaczęłam twardo paradować w sukienkach, a tym samym odczułam potrzebę lekkiego przyciemnienia mego bladego (aczkolwiek niestety nie wątłego ;)) ciała.

Na dobry początek przygody z samoopalaczami kupiłam w sumie 3(?!) produkty z Yves Rocher, z których w pierwszej kolejności  pragnę przedstawić:

Yves Rocher, Mgiełka samoopalająca

Dziwna formuła tego produktu dość mocno mnie zaintrygowała. W różnych recenzjach napotkałam pieśni pochwalne dotyczące sposobu aplikacji, i tu muszę się zgodzić - mgiełkę rozprowadza się łatwo, szybko i przyjemnie.


Z plusów odnotować należy, że ciężko się nią skrzywdzić (co jednak jest możliwe!). Nie zauważyłam większych plam, zacieków, sam kolor jest dość naturalny, mgiełka aplikowana w rozsądnych ilościach pozwala uzyskać lekką, złocistą opaleniznę.
Z zalet produktu muszę jeszcze wymienić zapach. Całkiem mocny, jakby kwiatowy (?), długo utrzymuje się na skórze, ale nie drażni, w moim odczuciu jest nawet całkiem przyjemny.

Niestety mgiełka ma jedną, dla mnie znaczącą wadę - okropnie się lepi. Zwyczajnie czuję się po niej brudna, a fakt, że moje ciało przez dłuższą chwilę przykleja się obrzydliwie do wszystkiego dookoła (włącznie z meblami o.O ) jest nie do wytrzymania. Średnio przedstawia się też cena - regularna to 42 zł, ja miałam okazję zapłacić na początku lipca równo połowę tej kwoty.


Podsumowując - nie jest to mój ideał, ale jakoś wypsikam do końca, zwłaszcza, że wydaje się być średnio wydajnym produktem.

Moja ocena: 3,5/5

Rozdanie u Rudeej12 / konkurs z JP Cosmetics

Zapraszam! :)



niedziela, 11 sierpnia 2013

Powrót córy marnotrawnej + zakupy ;)

Oj, zdecydowanie długo mnie tu z Wami nie było.... Pamięta ktoś kameę jeszcze? ;)

Czerwiec i początek lipca dały mi troszkę w kość, poprzez dodatkową pracę, która jakoś tak zupełnie przypadkowo w sumie mi się nawinęła i aż żal było nie skorzystać.
13 lipca temu oficjalnie rozpoczęłam wakacje i szybciutko przybyłam do Antwerpii, gdzie przez kilka długich dni wspólnie z Lubym zmagaliśmy się z nowym, tym razem belgijskim mieszkaniem.

Niemniej wreszcie przyszedł ten dzień, gdy mogłam chwilę odetchnąć... i zawędrować do dawno niewidzianego Lusha.



Plan zakupowy był prosty - z okazji imienin (26 lipca*) postanowiłam sama sobie zrobić prezent w wysokości 20 euro. Już po wyjściu z mieszkania, suma ta w mej głowie wzrosła do 25, w sklepie porażona zapachem i ilością kolorowych dobroci, trochę się rozpędziłam.

A oto i nowe zdobycze:


  • American Cream - słynna, bosko pachnąca odżywka do włosów (100g / 6,95€)

  • Tea Tree Water - czyli zbawienie w obliczu szalonych upałów (100g / 5,45€)

  • Rub Rub Rub - ukochany peeling, o którym pisałam tutaj (330g / 14,45€)

  • Karma Komba - szampon w kostce, dość przypadkowo chwycony, bo czaiłam się na inną wersję (55g / 8,95€)
  • Puszeczka na szampon - 2€

  • Imperialis - krem do twarzy - gratis ;)



* kolejne opóźnienie wynikło z padnięcia mojego laptopa. Po dwóch tygodniach doszedł wreszcie do siebie, dzięki czemu z jakąś normalną już recenzją powrócę tu w ciągu najbliższych 24h ;)


Miłego wieczoru wszystkim czytającym :P
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...